piątek, 13 stycznia 2012

Siekiera i ostre środki powierzchniowo czynne.


     Nowy rok to nowe porządki. Odkładany od dawna remont kuchni wkroczył z fazy planów w fazę realizacji. I się zaczęło.
Czas operacyjny 1 tydzień - a niech mi ktoś powie, że był świadkiem remontu bez obsuwy, to nie uwierzę.
Środki finansowe mocno ograniczone. Sponsorów strategicznych, głównych, patronów medialnych itp. itd. - brak.
Początek - gorąca dyskusja na temat kolorów, bo kafelki w kolorze spranych majtek z ręcznie malowanym, okrutnie paskudnym wzorem kwiatowym (wiek datowany metodą radiowęglową  jakieś 25 lat) zostają, a meble kupione w promocji leżą w piwnicy i oby nie zgniły, co jeszcze nie zostało sprawdzone.
Kolory wybrane: złoto pustyni, świeży grapefruit i papryka plus karmazynowe fugi. Jak na kuchnię wielkości kiszki wątrobianej odważnie.
Szaleńczy rajd po sklepach  w celu kupienia w dobrej cenie: farb, gładzi, fugi, przyborów i akcesoriów, a także reszty niezbędnych "szpejek".
Drapanie ścian i starych fug.
Okazało się, że schodzą nie tylko warstwy starych farb, ale również pokaźne kawały płyty żelbetowej, kalecząc boleśnie nasze pełne zapału łby, co skutkowało kupieniem gipsu do zalepienia powstałych dziur i oczywiście opóźnieniem robót.
Mycie ścian mydłem malarskim, gruntowanie, a potem największa cholera (co włazi w czasie szlifowania wszędzie ilu by się nie postawiło zasiek i barier ochronnych) czyli gładź.
Sprzątanie  gładzi - masakra.

     Patrzyłam na ogólny widok mieszkania i jedyne na co miałam ochotę, to wziąć w rękę siekierę, porąbać wszystko do imentu i oblać środkiem żrącym w celu dezynfekcji i ostatecznej destrukcji, bo raczej nie wydawało mi się możliwym doprowadzenie tego do stanu używalności.

    Na gładź cudnie wyszlifowaną położyliśmy warstwę farby gruntującej, bo się okazało, że stara żółta  kredówka, którą kiedyś ktoś tam malował ściany, jest wżarta w płytę i wyłazi, a potem znowu grunt. A wszystko przecież musi najpierw schnąć. Czas, czas, a drogi jak pszenica.
W końcu kolory - poszło nieźle. Frustracja lekko zmalała, widać progres, nam się podoba, czysto, ładniej jakoś tak.
Ruszyliśmy kupić cosia zwanego wykładziną elastyczną. Boże ratuj!
W sklepach nic, bo inwentaryzacje, to nie zamawia się towaru. W "Komforcie" owszem ponad czterdzieści wzorów, ale czas realizacji dwa tygodnie, choć reklamują się, że dostawa do 24 godzin.
Kupiliśmy co było, czego nie planowaliśmy i nie wybraliśmy jako produktu docelowego, ale okazało się, że pasuje do reszty i nawet udało się nam to bez wpadek położyć na podłogę.
Czas na meble, które wprawdzie nie zgniły, ale nie dają się w całości złożyć, bo kilka części zostało przez producenta wykonanych tak, że są niekompatybilne, szyby w szafkach albo pęknięte, albo uszczerbione i reklamacja, i do rozpatrzenia, i cholera wie kiedy, i szlag mnie trafia.
Do tego gwoździe weszły krzywo i spierdzieliłam okleinę i wkręciłam w jeden zawias wkręty zamiast śrub, co również skutkowało zniszczeniem.
Jestem bliska płaczu i załamania nerwowego.
Czas się skończył, urlop też, trzeba wrócić do pracy.
Na dzień dzisiejszy posprzątałam co się dało. Fugi nie położone. W jednym pokoju pierdolnik, bo meble nadal nie poskładane (z przyczyn jak wyżej), mam kupę siniaków, ciało obolałe jakbym dostała porcję kijów, łapy popękane i starte od wykręcania szmaty.  Ale jak fajnie!
Kilka rzeczy się jeszcze wydarzyło, ponieważ nie jest dobrze, jak jest za łatwo:
- Brego zachorował na zapalenie ucha,
- Zośka podrapała skutecznie ekran całkiem nowego monitora,
- Toluś zachorował.

    Pięknie jest się tak zmechacić.
A teraz lubię siedzieć z kubkiem kawy "w mojej nowej-starej kuchni", brudzić świeżo pomalowane ściany dymem z papierosa i myśleć "ile tu jeszcze trzeba rzeczy dokończyć", a potem wypływam myślą na szerokie wody, bo przecież jest jeszcze kilka pomieszczeń do remontu, które tak cudownie mogą mnie doprowadzić do szału.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz