"Na Afrodytę, gdzie ty startujesz tak wcześnie?! Niedziela jest!"
I tu, co ważne, słowa te były skierowane do Tolusia, wroga numer jeden porannych pobudek, jednostkę fizycznie zaprogramowaną na działanie najwcześniej od południa. Nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić cudowności kitów, które potrafi wciskać gadając przez sen (podczas gdy osobie z boku mogłoby się wydawać, że jest kompletnie przytomny), albo arsenału niedorzeczności, jakie można wówczas usłyszeć. Jest wtedy słodki i czarujący, co nie zmienia faktu, że jego słowa jeszcze nie zdążą przebrzmieć, a już rozlega się chrapanie.
Toluś wstał. Sam. Z własnej i nieprzymuszonej woli wyrwał z łóżka w ten niedzielny poranek jak ogar (jeden z tych, co poszły w las) i oświadczył z przekonaniem: "Ja Ci znajdę to szydełko, zobaczysz! Przyszła mi do głowy taka jedna miejscówka. Tam będzie!" - moc i charyzma tej wypowiedzi usadziły mnie na wyrku. Usadzić, usadziły, ale nie żeby zaraz uciszyły moje wrodzone malkontenctwo: "Nie..., no jasne..., tylko że szkoda czasu i zachodu, i wogóle..." - tu się zawiesiłam.
Wstał, oporządził się i odjechał, uleciał jak sen jaki złoty. Nie minęło pół godziny jak zadzwonił telefon "A nie mówiłem! Co, ja nie znajdę!? Mam. Jakie chcesz: 0,6; 0,75, większe, mniejsze?".
Zadzwonił, a triumf jego był wielki. Trzymając telefon przy uchu dokonywał zakupu. Jeśli mam być szczera, to w jego wykonaniu widziałam już takie rzeczy, że rzadko wątpię w sukces (co jednak nie kłóci się z moim pesymistycznym marudzeniem), bo skoro powie, że będzie tak, to z reguły jest tak, jakkolwiek to robi i jakich sposobów używa.
Po kilkukrotnym obejrzeniu instruktażu na You Tube, z wiarą w jako takie sprawności manualne, z lichym doświadczeniem w robótkach ręcznych, ale zmotywowana zachętą i wiarą w sukces głoszoną przez Tolusia, przystąpiłam do robienia mu dredów. Akcja, zgodnie z danymi profesjonalistów i przewidywaniami, trwała długo, bo od 16 do 23. Napięta byłam jak baranie jelito, skoncentrowana na maksa, z emocji pot lał mi się po tyłku, paluchy zakułam ładnych parę razy. Efekt? No cóż, parafrazując: "Chwaląc się, jam to uczyniła!". Patrzyłam na niego i nie mogłam uwierzyć, że mam z tym czymś, co ma na głowie cokolwiek wspólnego. Po mojemu jest dobrze, bo "to" nie różni się od "tego", co pokazywali specjaliści na swoich stronach.
Tym to sposobem zrobiłam swoje pierwsze w życiu dredy choć (jak z wieloma rzeczami i sprawami) jak dotąd nie przypuszczałam, że będzie to moim udziałem, a jednak.
Toluś zadowolony, ja posiadłam kolejną w życiu umiejętność, zabawa była przednia, a pite przy robocie piwo - zimne.
Chwała babci Leokadii (choć nigdy by się nie spodziewała takiego wykorzystania przekazywanej wiedzy). Pochwała dla robótek ręcznych i internetu, gdzie dowiesz się jak zrobić wszystko!
Brawo! Nic dziwnego, że takie dredy są drogie, skoro tyle czasu zajmuje ich robienie
OdpowiedzUsuńDobrze, że to nie był mój łeb, bo to jeszcze zdrowo boli. Ja sobie tylko kilka godzin szarpałam.
OdpowiedzUsuńMusiałam przycinać włosy co się snuły do pasa ale na szczęście dredów nie kazał robić, może i dobrze bo ja w tych sprawach antytalentem jestem:)
OdpowiedzUsuń